Terminal - Bieńczyk Marek(1), ebooki(2)(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAREK BIEŃCZYK
TERMINAL
Coś wam opowiem, po to żyję, zresztą suchej kości pióro się nie trzyma, a wy po to być
może kupiliście tę książkę, po to, by dowiedzieć się, co słychać u innych, i to jest wspaniałe, tyle że
ja niczego nowego sobie nie sprawiłem i nigdzie się nie wybieram. Moja historia jest o miłości, od
razu mówię.
Na imię mam tak jak na okładce, ładne imię, międzynarodowe, i cesarz był taki, dobry
pisarz, smutny, i ewangelista, jeden z czterech, to już nieźle, a teraz nawet zaczynają, w krajach,
gdzie słońce zachodzi ostatnie, jak jest z księżycem, nie wiem, poprawnie je pisać, bez „c” przed
„k”, i wymawiają wreszcie normalnie, nie przedłużając „a” i nie połykając „e”, tyle że „k”
wyrzucają z siebie na koniec nieco za mocno, spada z hukiem jak pokrywka i od razu czuję się
lepiej, bo trudno się nie utożsamić z tak mocno powiedzianym słowem. Ona też tak je mówiła, coś
w końcu ją ze światem łączyło, z podobnym zatem naciskiem na ostatnią sylabę, ale z tą różnicą, że
zamiast nasilonego stwierdzenia o oczywistości mojego bytu pojawiał się w tym akcencie rodzaj
figlarności, która znaczyła mniej więcej: owszem, jesteś, jak najbardziej, ale to jeszcze nie
wszystko. Jednak i to mi wystarczało, czasem jestem jak żebrak, biorę wszystko, co dają, zwłaszcza
że najczęściej poprzedzała to nazywanie rzeczy, tak, tak, po imieniu, zaimkiem dzierżawczym,
jakże niesłusznie określanym w tamtych krajach posesywnym, gdyż w tym jej krótkim „mój”,
w połączeniu z imieniem, którego sam nie chcę wymawiać, bo znowu pomyślę, że słyszę głosy, nie
było niczego biorącego na własność czy we władanie, jedynie cicha, czuła kpina. Słyszę ją, gdy to
mówi po jakiejś mojej gafie czy po kolejnym wystrzałowym żarcie; słyszę nadal: tak, tak, mój M.,
brawo, mój M., ho, ho, mój M., tym razem poszło ci lepiej. Świetnie, tego chciałem, chciałem tej
małej porcji pobłażliwości, żeby tylko poczuć, jak mnie nazywa, jak wylatuje z jej ust ten
identyfikator i ta pieszczota liter, właśnie. Czekałem więc, aż to się zdarzy, spokojnie, bez napięcia,
wiedząc, że wreszcie musi przyjść, że wreszcie rzuci to słodkie zewnętrzne potwierdzenie, że świat
przemówi przez jej usta, wciągnie mnie na swą listę. Ale tak na co dzień, ten dzień w dzień taki
sam, chyba że bagietki świeżej zapomni się dokupić, imię moje leżało odłogiem, czekało sobie
spokojnie na wezwanie jak niemowlę na przewinięcie, niewinne i bez głosu. Bo muszę wam
powiedzieć, ona nie była jak wasza matka, siostra czy żona czy mąż, przede wszystkim mąż, ona
nie wołała na człowieka z drugiego krańca pokoju albo kuchni, żeby śmieci wyrzucił albo za pralkę
zajrzał, w końcu gdzieś to mydło musi być; nie, ona nie potrzebowała twojego imienia do użytku
codziennego. I teraz zaczynam coraz lepiej to rozumieć, w końcu do czegoś w życiu doszedłem,
teraz uprzytamniam sobie coraz bardziej, że ona w ogóle, dobrze słyszycie, w ogóle nie stosowała
trybu rozkazującego, tego z wykrzyknikiem albo proszącą intonacją. Gdyby naprawdę
potrzebowała soli stojącej na półce za moimi plecami, sama by wstała i po nią sięgnęła; gdyby było
jej zimno, obeszłaby sama fotel ze mną w środku i zamknęła okno, zresztą i tak się nie domykało.
Żadnych próśb, poleceń i imion w wołaczu, cisza i jej własny wysiłek, jak by już co. I trochę mi
przykro, że ja nie jestem jak ona, że muszę was prosić, no, nie przesadzajmy, że muszę was błagać,
abyście nie rzucali jeszcze tej opowieści w kąt, pod telewizor, albo nie podpierali nią krzywego
stołu w waszym prostym życiu, bo póki do was mówię, mam się świetnie, a potem może być
gorzej, po gazetkę nie będzie mi się chciało rano do kiosku skoczyć, ptaszkom okruszków na
parapet nie podrzucę, siedzieć będę z głową opartą na pięści i w przedmioty nieruchomo się
wpatrywać, te, co zachowały się cało. Więc zostańcie jeszcze ze mną, a ja obiecuję wam dużo łez,
w końcu mnie także coś od świata różni.
Tyle tych próśb i namawiań i już mi wstyd, bo rzecz w tym, że ona miała, by tak się
wyrazić, nieujawnione pole potrzeb, a zachcianek to już właściwie zero. Wyjaśnię na przykładzie:
idziemy sobie ramię w ramię do sklepu, tam w górze ulicy, bo tani, ale towary nie leżą w pudłach,
tylko stoją elegancko na półkach, i wchodzimy z koszyczkiem, zostawiając wózki rozmarzonym
i liczącym na nieśmiertelność. Z lewa i z prawa uśmiechnięte pyski krów i świń, ryby radośnie
zamiatające ogonem i kury obwieszczające wesołym gdakaniem, że dobry z nich pasztet,
a w dodatku 20% darmo, ale żadnej reakcji, ślizga się wzrokiem po nalepkach, jakby to były twarze
obcego wywiadu, niczego nie daje po sobie poznać, moglibyśmy tak przeciskać się w tym tłumie aż
do przyjazdu policji, no bo kto słyszał o spacerowaniu po sklepie w biały dzień, gdy świeci słońce
i prosi o docisk źdźbło na trawniku. Pytam głośno: na co miałabyś naprawdę ochotę, wyłączywszy,
dodaję w duchu, rzeczy od piętnastu franciszków w górę, na co: na ten serek śmieszny z dziurką
w środku i dwiema po bokach, na te eskalopki z kurczaka czy z bardziej doświadczonej kury,
a może na złocisty kuskus? Nie odpowiada, choć nie składała ślubu milczenia, grzecznie wzrusza
ramionami, a gdy zaczynam rozglądać się bezradnie za mamusią, rzuca cicho: sam wybierz.
Chociaż nie, nieściśle przekładam: to ty masz wybrać. Przekład lepszy, sytuacja gorsza: bo właśnie
tak jest, tak musi być; z nas dwojga to ja dostałem do ręki długopis, to ja podpisuję wszystkie
decyzje. Co zjemy? wszystko mi jedno, co ty lubisz; gdzie pójdziemy? gdzie chcesz; jaki film
obejrzymy? wybierz, to ty masz wybrać. Nie wiedziałem wówczas, co o tym w sklepie myśleć,
mówiłem sobie na razie: ona istnieje inaczej, i koniec, ona czuje pod ręką kształty, a nie wartości,
hierarchię nadawaj sobie sam. Więc dobrze, na początek po plasterku szynki, tej okazyjnej,
kwadratowej, żyłki ma takie ładne jak liść jesienny, na szczęście kolor inny; potem po zupce
w proszku, zagrzewasz wodę, i po wszystkim, do tego gotowe grzanki o smaku cebulowym,
soczewica z parówkami, po dwie na przełyk, i na deser, właśnie, co na deser? Wybierz ciasteczka,
mówię, ociąga się, patrzy w sufit, wreszcie wybiera najtańsze albo te, o których wie, że je lubię, no
i wychodzimy, zakupy ładuje sama, starannie, najpierw puszki, a miękkie oddzielnie. Czasami, gdy
z rozpaczliwym błyskiem w oku miotałem się po sklepie, gotów z niemocy wyboru zaprosić
przekornie na posiłek łososia wędzonego, pasztet z gęsiej wątróbki z truflami, złotą kulę Sucharda
z nadzieniem nugatowym, a może nawet Johnnie Walkera, tyle że bez małżonki, litowała się nade
mną i na moje kolejne błagalne spojrzenie wyrzucała z siebie z determinacją i rezygnacją: jogurty,
czy zostały nam jeszcze jakieś jogurty? Oczywiście, że nie, zazwyczaj mało co zostaje, kiedy ma
się lodówkę za oknem, a portfel w zamrażarce. Mówiła: jogurty, i czułem wzruszenie, bo w tym
słowie tak dziwnie wypowiedzianym kryła się jeszcze i wstydliwość, że coś niechcący ujawniła,
i dalekie echo stłumionego dziecięcego pragnienia, żeby coś mieć, choć czasy nie są ku temu.
Potem, gdy wyprawy do sklepu stały się codziennością, zaszła jedna zmiana. Zawieszenie,
milczenie, moje szybkie rzuty oka i wyrywane z siebie decyzje, to wszystko trwało w dziwnej
równowadze, zaczynając mnie nawet sekretnie urzekać; nowe było to, że od czasu do czasu coś
mówiła, nie tak od razu, nie z wielką ochotą, swoje musiała odczekać, moje musiała przemilczeć,
ale w końcu się zdarzało: może jeszcze to, a raz nawet to i tamto. Nie żeby puszczała nagle wodze
fantazji i cugle żołądkowi; ona zaczynała strzec porządku, naszego porządku, naszego Nowego
Ładu. Była jak ptak chroniący gniazdo, pies doglądający budy. Wskazywała tylko na rzeczy,
których spożywanie, na ciepło lub zimno, w postaci prostej bądź przeze mnie wymyślonej, stało się
naszym zwyczajem. Zbudowaliśmy z tych kilku cegieł nasz dom i teraz ona czuwała nad ich
utrzymaniem. Nie lubiła ich, to jasne, bardziej od innych, kto by zresztą wolał zupkę w proszku od
kremu z homara, a talerz zgrzebnej soczewicy w kolorze ziemi po potopie od smukłych wici
szparagów w polewie różanej; ona w naturalny sposób pilnowała tego, co już powstało, wysnuło się
między nami w przypadkach dnia. Toteż dopominała się o te zupy, o czekoladę, bo co bardziej
łączy ludzi niż ostatnia kostka na sreberku, o jogurty, kiedy już się u nas zadomowiły.
Jogurty lubiła jednak wyraźnie, choć próbowała tego po sobie nie pokazać. Wyczułem to
szybko, jestem jak greckie bóstwo, wiem przecież, co człowiekowi smakuje, i dbałem, by ich
zgrabne pudełeczka, zawsze w liczbie sześciu, bo poniżej się nie opłaca, regularnie zdobiły dno
koszyka i cieszyły oko kasjerki. Jadła je śmiesznie, na początku jak zupę, łyżeczka i w usta,
łyżeczka i w usta, potem, w miarę gdy masy ubywało, usta obejmowały kontrolę i z biernego
przyjmowania przechodziły do aktywnego zlizywania. Wreszcie nadchodził koniec, pudełeczko
odsłaniało jak wszystko swą pustkę, ostatnia łyżeczka zmierzała nieuchronnie ku przeznaczeniu
i wówczas następował cud, bo tak nazywam jej ukradkowe spojrzenie przed pożegnalnym
oblizaniem, sprawdzające, czy niczego się nie domyślam, czy nie zanadto pokazała swą słabość,
czy nie zauważyłem jej języka zjeżdżającego po metalowej poręczy i dryfującego po białej niecce,
a w końcowym akordzie powracającego niespiesznie do ust, prowokacyjnie wystawiających się na
jego jeszcze jedno, naprawdę już ostatnie smagnięcie. Niczego nie widziałem oczywiście,
wpatrywałem się w ścianę za jej plecami, odczytywałem z opakowań zawartość ciał tłustych
i protein, tych nigdy nie brakowało, lecz w duszy rozgrywało się słodkie igrzysko, przyłapywanie
życia na gorącym uczynku w konkurencji damskiej; bawiło mnie odkrywanie, że ona również jest
człowiekiem, bawiło i wzruszało, że tak po kryjomu i wstydliwie podbiera istnieniu jego nieliczne
dary, jego najsmaczniejsze kąski, gdyż nie inaczej myślę o jogurcie Leader Price, sto dwadzieścia
pięć gramów, w opakowaniach po sześć, z sielankowym rysunkiem na wierzchu, łąka, kwiaty,
uśmiechnięte do człowieka krówki.
Szóstka była zresztą jej szczęśliwym numerem, tak twierdziła. Typowałem raczej dwójkę,
jedno serce plus drugie równa się przecież dwa, chyba że któreś pęknie, tłumaczyłem naiwnie, ale
nie miałem podstaw, aby wątpić, cyferka odsunięta w końcu na bezpieczną odległość od zera,
dzieląca się równo na pół, no i nota idealna dla figur wolnych jak my. Patrz, ty urodziłeś się
szóstego i ja szóstego, miesiąc jest nieistotny; mieszkasz pod numerem sześć, a pokój nad morzem
też był szósty, mówiła mi, no i poznaliśmy się szóstego. Nie wiem, skąd tak naprawdę wzięła się ta
szóstka, może nie lubiła siódmego krasnoludka, może jej pierwszym talizmanem była górna szóstka
mleczna; czułem jednak, że w dziwny sposób potrzebuje magicznych formuł, by wymościć nimi
szczelnie naszą gołą przestrzeń, i nieraz, gdy się rozstawaliśmy na cały dzień, podrzucałem jej do
torby pół tuzina cukierków, dwa razy po trzy mandarynki, a w dniach postu sześć razy jedną pestkę.
Wiecie już najważniejsze, co jedliśmy i za ile; przypomnę, że jogurty były z owocami,
szedłem na całość, naturalne pozostawiałem snobom. Z podziałem nie mieliśmy żadnych kłopotów,
ja nie lubię truskawek i moreli, wystarczają mi owoce egzotyczne, i pewnie dlatego w lodówce za
ścianą stoi dzisiaj dżem morelowy i morelowy przecier i długo rozmrażają się truskawki. Zanim
jednak na moim stole pojawiła się druga łyżka i drugi widelec, szklanki oraz noża zapomniała,
zanim okazało się, że czekolady będzie teraz dwa razy mniej niż wcześniej, ale za to znajdę pod
ręką dwa rodzaje pasty do butów, musiało się to wszystko jakoś zawiązać i o tym szczegółowo
opowiem jutro. Szczegółowo, gdyż nigdzie mi się nie śpieszy, gdyż tylko szczegóły mają wagę
w ciszy moich wieczorów i nie ma co tu liczyć na sagę albo panoramę dziesięciu lat na stu stronach:
ja działam odwrotnie, ja z igły robię widły, z jednej strony wieczność, każde słowo bierze udział
w akcji. A jutro, bo teraz chciałbym, abyście spokojnie poszli sobie spać, noc już późna, dzień na
pewno mieliście ciężki, w dodatku padało i wiało, jakby zasypać miało wszystkie ślady,
i pocieszając was, że to niemożliwe, że choćby wyło, dudniło i drżało, zawsze znajdzie się gdzieś
fotografia z nieaktualną pieczątką i z uśmiechem nie na temat, jakieś gardło ściśnięte niezależnie od
anginy, mówię wam ciche dobranoc i nie zapomnij wyłączyć odbiornika, a sam jeszcze posiedzę,
siedzieć będę długo i będę patrzył wciąż przed siebie, w głuchą noc, aż zobaczę tamte odległe
światła, światła miasta, i rozproszę nimi zmrok.
*
Autobus był z tych starszych modeli, dłuższy niż wyższy, i niemal wszystkie miejsca zajęte,
tak to bywa, gdy wycieczka jest za pół darmo, a za życie też się płaci niską cenę. Siedziałem sam,
na szczęście, bo nogi mam dosyć długie i ruchliwe, i ziewałem do szyby, pytając siebie, jak ongiś
gniewny poeta, co tu robię, w czarnym kapeluszu na głowie, w ten dżdżysty poranek, przed
gwizdkiem Głównego Sędziego, gdyż świat wydawał się o tak wczesnej godzinie jeszcze
niewykluty z pierwotnego chaosu. Za jedyną odpowiedź miałem cichy szum motoru i wirowanie
liści w powietrzu. Ruszyliśmy, na przodzie zrobił się wesoły gwar, to ci bardziej obudzeni i więcej
wiedzący przypomnieli sobie szkolne czasy. Tu z tyłu siedzieliśmy wszyscy ponurzy, normalnie,
przecież nie jechaliśmy do krainy wiecznych łowów, w życiu czekała nas wciąż prowizorka. Tak
jak się obawiałem, przewodnicy doszli do wniosku, że nie ma co dłużej czekać, głowy się
rozgrzały, a nadzieje utrwaliły, i można przystąpić do pracy. Prezentacja zaczęła się od prymusów,
od przodu, i dobrze, my w głębi mieliśmy jeszcze czas na smakowanie własnej klęski, na gorzkie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]