Terry.Brooks.-.Magiczne.Krolestwo.Tom.3.-.Nadworny.Czarodziej.(P2PNet.pl), !!!!!!! NOWE ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na to młody człowiek wypuścił szklankę z ręki i spojrzał na Keawe jak upiór.
– Cena – rzekł – cena! Nie wiesz pan, jaka jej cena?
– Dlatego właśnie pytam – odparł Keawe. – Ale dlaczego jest pan taki przerażony? Czy
z ceną jest coś nie w porządku?
– Od pańskich czasów flaszka znacznie spadła w cenie, panie Keawe – rzekł młody człowiek,
jąkając się.
– Dobrze, tym mniej za nią zapłacę – rzekł Keawe. – Ileż kosztuje teraz?
Młody człowiek stał się biały jak prześcieradło.
– Dwa centy – rzekł.
– Co?! – krzyknął Keawe. – Dwa centy?! A więc może pan ją sprzedać tylko za jednego. Ten
zaś, kto ją kupi... – słowa zamarły Keawe na ustach – kto ją kupi, ten nie będzie mógł jej
sprzedać, flaszka i jej diablik pozostaną przy nim aż do śmierci, a gdy umrze, pójdzie na samo
ogniste dno piekieł!...
Robert Louis Stevenson,
Diablik we flaszce
ze zbioru opowiadań
Opowieści nocne
.
KICHNIĘCIE
Ben Holiday westchnął ciężko i zapragnął znaleźć się w jakimś innym miejscu. Chciał być
teraz gdziekolwiek, byle nie tutaj.
Znajdował się w sali ogrodowej w Sterling Silver. Z wszystkich zamkowych pomieszczeń
Ben Holiday chyba najbardziej lubił właśnie salę ogrodową. Było tu jasno i przestronnie.
Skrzynki z kwiatami przecinały posadzkę wzdłuż i w poprzek, tworząc oszałamiającą paletę
barw. Słońce wpadało przez sięgające samej podłogi okna, które bez reszty wypełniały całą
południową ścianę. W szerokich smugach światła tańczyły drobinki pyłu kwiatowego. Okna były
szeroko otwarte i aromatyczne zapachy swobodnie napływały do wnętrza.
Pomieszczenie wychodziło na ogród – labirynt klombów i krzaków ciągnący się w dół aż do
jeziora, na którego środku znajdowała się wyspa z owym zamkiem. Kolory łączyły się i mieszały
ze sobą jak farby spływające po nasączonym wodą płótnie. Kwiaty kwitły tu przez okrągły rok,
odradzając się z godną uwagi regularnością. Ogrodnik ze starego świata Bena zrobiłby wszystko,
aby móc oglądać takie skarby, gatunki, które rosły tylko w królestwie Landover.
Jednakże Ben w tej chwili zrobiłby wszystko, aby stąd uciec.
– ...wielki władco...
– ...potężny władco...
Znajome błagalne wezwania podziałały na jego nerwy jak tępa piła i jeszcze raz
przypomniały mu powód jego niezadowolenia. Zwrócił na chwilę oczy ku niebu. Proszę!
Niespokojnie przeniósł swój wzrok z kwiatów w skrzynce na klomb i ponownie na skrzynkę, jak
gdyby żywił nadzieję, że te drobne płatki pomogą mu w ucieczce, której tak rozpaczliwie
pragnął. Oczywiście nie pomogły, więc osunął się jeszcze bardziej w swoim miękko
wyściełanym krześle i zaczął kontemplować całą tę niesprawiedliwość. Tu nie chodziło
o uchylanie się od swoich obowiązków. Nie można też było powiedzieć, że te sprawy go nie
obchodzą. Ale, do licha, to miejsce stało się jego schronieniem! A przecież miał tu spędzać czas
wolny od obowiązków!
– ...i zabrali całe nasze zapasy zbieranych w pocie czoła jagód.
– I wszystkie nasze beczułki z piwem.
– Podczas gdy my pożyczyliśmy tylko kilka kur, wielki władco.
– Mieliśmy oddać te, które zginęły, wielki władco.
– Nie mieliśmy zamiaru nikogo oszukiwać.
– Naprawdę.
– Musisz dopilnować, aby zwrócono nam naszą własność...
– Tak, panie, musisz...
Ciągnęli tak dalej, milknąc tylko na chwilę dla zaczerpnięcia powietrza.
Ben spojrzał na Fillipa i Sota w taki sposób, w jaki jego ogrodnik patrzy na chwasty na
klombach. Gnomy dodomy wciąż plotły bez żadnego skrępowania, a on tymczasem myślał
o niespodziankach, jakie sprawia mu los, pozwalając, aby nękały go takie nieszczęścia jak to.
Gnomy dodomy były bandą żałosnych stworzeń; małe, podobne do lisów, żebrały, pożyczały,
a najczęściej kradły wszystko, co im wpadło w ręce. Prowadziły wędrowny tryb życia, ale kiedy
już raz się osiedliły na stałe, to trudno je było przepędzić. Powszechnie były uznawane za plagę
tej krainy. Z drugiej jednak strony okazały się w przeszłości niezwykle lojalne wobec Bena.
Kiedy zakupił królestwo Landover, korzystając z oferty świątecznego katalogu domu
towarowego Rosena, i przybył do doliny (przed prawie dwoma laty), Fillip i Sot byli pierwszymi,
którzy złożyli mu przysięgę wierności w imieniu wszystkich gnomów dodomów. Okazali mu
także pomoc, kiedy nie bez trudu ustanawiał swoje panowanie. I znowu mu pomogli, gdy Meeks,
poprzedni nadworny czarodziej, wśliznął się do Landover i skradł mu tożsamość oraz tron.
Dochowali mu wierności także wówczas, gdy takich przyjaciół potrzebował najbardziej.
Westchnął głęboko. Owszem, był im coś dłużny, ale z pewnością nie aż tak wiele. Oni
natomiast bezceremonialnie wykorzystywali jego przyjaźń. Frymarczyli nią, jak tylko mogli, aby
ominąć utarte drogi dworskiej administracji, której zorganizowanie kosztowało go tyle wysiłku,
i aby móc wreszcie osobiście złożyć mu swoją skargę. Potrząsali tą przyjaźnią jak płonącą
pochodnią, aż go wytropili w jego ostatnim sanktuarium. Nie narzekałby zbytnio, gdyby nie
robili tego dosłownie za każdym razem, przychodząc z jakąś skargą, ale czasami miał wrażenie,
że to się zdarza co pięć minut. Nie wierzyli, że ktoś inny może być bezstronny i sprawiedliwy.
Chcieli być wysłuchani przez swojego „wielkiego władcę”, ich „potężnego pana”.
Wysłuchać ich, jeszcze raz ich wysłuchać...
– ...sprawiedliwości stałoby się zadość, gdybyś zarządził zwrot wszystkich skradzionych
rzeczy i wymianę wszystkich zniszczonych – powiedział Fillip.
– Sprawiedliwie byś uczynił, gdybyś rozkazał kilkudziesięciu trollom, aby służyli nam przez
jakiś stosowny okres – oznajmił Sot.
– Na przykład tydzień lub dwa – dopowiedział Fillip.
– A może miesiąc – dodał Sot.
Rzecz nie byłaby taka przykra, gdyby nie to, że oni sami stwarzali większość tych
problemów, pomyślał zasępiony Ben.
Trudno było mu zachować obiektywizm lub życzliwość, wiedząc, jeszcze zanim
którykolwiek z nich otworzył usta, że byli co najmniej w takim samym stopniu winni zaistnienia
tej sytuacji, co ten, na którego przyszli skarżyć.
Fillip i Sot nie przerywali swego trajkotania. Ich brudne twarze krzywiły się w trakcie
mówienia, a oczy mrużyły w świetle. Pokrywające ich futra były pomarszczone i wytarte.
Wymachując rękami, zginali i prostowali palce, z których odrywały się kawałki brudu
przylepionego pod paznokciami od drapania w ziemi. Wyświechtane ubrania z materiału na
worki wisiały na nich i stanowiły bezbarwne tło dla jednego, absurdalnego czerwonego pióra
wetkniętego za opaski ich czapek. Byli żywymi wrakami, które morze dziwnym trafem
wyrzuciło na brzeg życia Bena.
– Jakaś danina mogłaby zadośćuczynić naszym stratom – mówił Fillip.
– Może upominek ze srebra lub złota – zawtórował Sot.
Ben pokręcił głową zrozpaczony. Tego było już za wiele.
Miał już im przerwać, kiedy zupełnie nieoczekiwanie pojawił się Questor Thews, wyręczając
go w tym. Nadworny czarodziej wpadł przez drzwi pokoju jak wystrzelony z gigantycznej procy.
Jego ręce zamiatały powietrze, a białą brodę i długie włosy rozwiewał pęd wiatru. Szara szata
pokryta kolorowymi łatami zdawała się rozpaczliwie nadążać za swoim właścicielem.
– Udało mi się! Udało! – obwieścił bez żadnych wstępów.
– Cały pałał podnieceniem. Jego sowia twarz promieniowała radością z powodu
odniesionego sukcesu. Nie zwracał uwagi na obecność gnomów, które na szczęście urwały swoje
wywody wpół zdania i gapiły się na niego z otwartymi ustami.
– Co ci się udało? – zapytał delikatnie Ben. Nauczył się hamować swój entuzjazm, gdy miał
do czynienia z Questorem, bardzo często bowiem uczucie to okazywało się zbędne.
– Z wszystkich rzeczy, które Questor uważał za ukończone, przeciętnie około połowy było
tak naprawdę w pełni zrealizowanych.
– Czary, królu! Znalazłem odpowiednie czary! Udało mi się w końcu znaleźć sposób na... –
Przerwał, podnosząc ręce, jakby coś właśnie zdecydował. – Nie, poczekajmy chwilę! To muszą
usłyszeć także inni. Muszą być przy tym wszyscy nasi przyjaciele. Pozwoliłem już sobie po nich
posłać. To potrwa tylko kilka krótkich... To takie wspaniałe... O, już są!
W drzwiach pojawiła się Willow, jak zwykle olśniewająca, piękniejsza od wszystkich
kwiatów wokół niej. Kiedy wśliznęła się do wypełnionego słońcem pomieszczenia, zaszeleściły
białe jedwabie i ciągnące się za jej wiotkim kształtem koronki. Spojrzała w kierunku Bena i jej
bladozielona twarz obdarzyła go tym wyjątkowym, tajemniczym uśmiechem, który był
zarezerwowany tylko dla niego. Bajkowa istota z krainy czarów, efemeryczna jak ciepło
popołudniowego powietrza. Tuż za nią nadeszły koboldy, Bunion i Parsnip, energicznie
przenosząc swoje sękate ciała. Pomarszczone, małpie twarze uśmiechały się z powątpiewaniem,
spoglądając z nieufnością i szczerząc naokoło zęby. Również istoty bajkowe, choć ich wygląd
wyczarowany został raczej z jakiegoś koszmaru niż bajki. Jako ostatni przybył Abernathy,
rozsiewając blask swoją purpurowo-złotą szatą nadwornego pisarza. Już nie bajkowa postać, lecz
miękkowłosy wheaten terier, który wciąż uważał siebie za człowieka, trzymając swe psie ciało
w pionowej, pełnej godności pozycji. Jego myślące oczy rzuciły z miejsca piorunujące spojrzenie
w kierunku znienawidzonych, mięsożernych gnomów dodomów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]