Terry Pratchett - Świat Dysku - 19 - Na Glinianych Nogach, Ebooki, Świat dysku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TERRY PRATCHETTNA GLINIANYCH NOGACH(FEET OF CLAY)Przełożył: Piotr W. CholewaWydanie oryginalne: 1996Wydanie polskie: 2004Była ciepła, wiosenna noc, kiedy jakaś pięść huknęła o drzwi tak mocno, że wygięły się zawiasy.Mężczyzna otworzył i wyjrzał na ulicę. Znad rzeki unosiła się mgła, a noc była chmurna. Równie dobrze mógłby starać się zobaczyć coś przez biały aksamit.Ale potem miał wrażenie, że dostrzega jakieś kształty tuż poza granicą wylewającego się na ulicę światła. Wiele kształtów, obserwujących go uważnie. Zdawało mu się, że była tam nawet sugestia bardzo słabych świetlnych punkcików...Nie mógł się jednak mylić co do kształtu wyrastającego tuż przed nim. Był wielki, ciemnoczerwony i przypominał ulepioną przez dziecko figurkę człowieka z gliny. Oczy miał jak dwie jarzące się głownie.– Tak? Czego tu szukasz o tej porze?Golem wręczył mu tabliczkę, na której było napisane:SŁYSZELIŚMY, ŻE POTRZEBUJESZ GOLEMA.Oczywiście, golemy przecież nie mówią, prawda?– Ha! Potrzebuję, tak. Ale żeby mnie było stać, to już nie bardzo. Rozglądałem się trochę, ale zabójcze ceny ostatnio za was biorą...Golem starł litery z tabliczki i napisał:JAK DLA CIEBIE, STO DOLARÓW.– Jesteś na sprzedaż?NIE.Golem odsunął się ciężko. W krąg światła wkroczył inny.To także był golem – mężczyzna nie miał wątpliwości. Ale nie przypominał tych niezgrabnych brył gliny, jakie czasem widywał. Lśnił jak świeżo wypolerowany posąg, wyrzeźbiony perfekcyjnie, aż po szczegóły odzieży. Podobny był trochę do któregoś z królów miasta ze starego portretu, z wyniosłą postawą i władczą fryzurą. Miał nawet wąską koronę uformowaną na głowie.– Sto dolarów? – zapytał podejrzliwie mężczyzna. – A co z nim jest nie w porządku? Kto go sprzedaje?WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU. DOSKONAŁY W KAŻDYM SZCZEGÓLE. DZIEWIĘĆDZIESIĄT DOLARÓW.– Wygląda na to, że ktoś chce się go szybko pozbyć...GOLEM MUSI PRACOWAĆ. GOLEM MUSI MIEĆ WŁAŚCICIELA.– No tak, zgadza się. Ale słyszy się różne historie... Jak popadają w szaleństwo, pracują za dużo i takie tam.NIE JEST SZALONY. OSIEMDZIESIĄT DOLARÓW.– Wygląda... na nowego. – Mężczyzna stuknął w błyszczącą pierś. – Ale nikt przecież nie robi już golemów i właśnie przez to cena przekracza możliwości rodzinnej firmy... – Przerwał nagle. – Czyżby ktoś znowu je produkował?OSIEMDZIESIĄT DOLARÓW.– Słyszałem, że kapłani już wiele lat temu zakazali produkcji golemów. Można się wpakować w bardzo poważne kłopoty.SIEDEMDZIESIĄT DOLARÓW.– Kto go zrobił?SZEŚĆDZIESIĄT DOLARÓW.– Czy sprzedaje je Albertsonowi? Albo Spadgerowi i Williamsowi? I tak ciężko jest z nimi konkurować, mają pieniądze, żeby zainwestować w nową wytwórnię...PIĘĆDZIESIĄT DOLARÓW.Mężczyzna obszedł golema dookoła.– I człowiek potem widzi, jak jego firma się sypie z powodu nieuczciwego zaniżania cen, chciałem powiedzieć...CZTERDZIEŚCI DOLARÓW.– Religia owszem, świetna sprawa, ale co prorocy mogą wiedzieć o profitach? Hm... – Spojrzał na skrytego w cieniu bezkształtnego golema. – Zdaje się, że napisałeś właśnie „trzydzieści dolarów”?TAK.– Zawsze lubiłem hurtowe zakupy. Zaczekaj chwilę. – Zniknął w głębi domu i po chwili wrócił z garścią monet. – Będziecie je sprzedawać tamtym draniom?NIE.– Doskonale. Powiedz swojemu szefowi, że robienie z nim interesów to prawdziwa przyjemność. No, wchodź do środka, słoneczko.Biały golem wszedł do fabryki. Mężczyzna rozejrzał się nerwowo i podreptał za nim. Zamknął drzwi.Głębsze cienie poruszyły się w mroku. Zabrzmiał cichy syk. Po chwili, kołysząc się lekko na boki, wielkie i ciężkie kształty odeszły.Niedługo potem, za rogiem, jakiś żebrak z nadzieją wyciągnął rękę po jałmużnę i ze zdumieniem odkrył, że nagle stał się bogatszy o całe trzydzieści dolarów .Świat Dysku obracał się na tle migoczącego tła kosmicznej przestrzeni; wirował delikatnie na grzbietach czterech ogromnych słoni stojących na skorupie Wielkiego A’Tuina, gwiezdnego żółwia. Kontynenty dryfowały powoli, okryte układami pogodowymi, które same kręciły się powoli przeciwko nurtowi, jak tańczący walca, którzy wirują w kierunku przeciwnym do kierunku tańca. Miliardy ton geografii przetaczały się po niebie.Ludzie patrzą z góry na takie rzeczy jak geografia czy meteorologia nie tylko dlatego, że stoją na jednej i są moczeni przez drugą. Obie nie wyglądają na prawdziwe nauki . Ale geografia to tylko fizyka, spowolniona i z kilkoma wetkniętymi w nią drzewami, a meteorologia pełna jest oszałamiająco modnego chaosu i złożoności. Natomiast lato nie jest tylko czasem. Jest również miejscem. Lato jest ruchliwą istotą, która na zimę lubi przenosić się na południe.Nawet na świecie Dysku z jego maleńkim, orbitującym słońcem, przemykającym ponad wirującym światem, pory roku przemieszczały się z wolna. W Ankh-Morpork, największym z miast świata, lato odpychało wiosnę, a samo było szturchane w plecy przez jesień.Geograficznie rzecz biorąc, w granicach samego miasta różnice nie były wielkie, choć późnym latem brudna piana na rzece często miała piękny szmaragdowy kolor. Wiosenne mgiełki stały się mgłami jesiennymi, które – zmieszane z oparami i dymami z dzielnicy magicznej i z warsztatów alchemików – zdawały się zyskiwać własne, duszące i gęste życie.A czas płynął.Jesienna mgła lgnęła do czarnych o północy szyb.Strużka krwi ciekła po stronicach rozerwanego na połowy tomu esejów religijnych.Nie trzeba było tego robić, pomyślał ojciec Tubelcek.Kolejna myśl sugerowała, że i jego nie trzeba było uderzać. Ale ojciec Tubelcek nigdy nie przejmował się zbytnio takimi sprawami. W końcu człowiek może wyzdrowieć, książka nie. Wyciągnął drżącą dłoń, próbując zebrać kartki, ale znów opadł nieruchomo.Pokój wirował wokół niego.Otworzyły się drzwi i zabrzmiały kroki ciężkich stóp na podłodze. A przynajmniej kroki jednej ciężkiej stopy i szuranie.Krok. Szur. Krok. Szur.Ojciec Tubelcek z wysiłkiem skupił wzrok.– Ty? – wychrypiał.Przytaknięcie.– Zbierz... te... książki.Stary kapłan przyglądał się, jak tomy zostały zebrane i ułożone w stosy – palcami całkiem nieodpowiednimi do tego zadania.Przybysz znalazł wśród rozrzuconych rzeczy gęsie pióro, starannie napisał coś na skrawku papieru, potem zwinął go i delikatnie umieścił między wargami ojca Tubelceka.Umierający kapłan spróbował się uśmiechnąć.– My tak nie działamy – wymamrotał; niewielki zwitek kołysał się niczym ostatni papieros. – My... tworzymy... własne... s...Pochylona postać przyglądała mu się jeszcze chwilę, a potem bardzo ostrożnie pochyliła się wolno i zamknęła mu oczy.Komendant Straży Miejskiej Ankh-Morpork, sir Samuel Vimes, marszcząc brwi, przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze i rozpoczął golenie.Brzytwa była dla niego mieczem wolności. Golenie – aktem buntu.W ostatnich czasach ktoś przygotowywał mu kąpiel (codziennie! – trudno uwierzyć, że ludzka skóra to wytrzymuje). Ktoś szykował mu ubranie (i to jakie ubranie!). I ktoś gotował mu posiłki (i to jakie posiłki! – przybierał na wadze, zdawał sobie z tego sprawę). I nawet ktoś czyścił mu buty (takie buty! – nie jakieś byle co z tekturowymi podeszwami, ale solidne, dobrze dopasowane buty z prawdziwej błyszczącej skóry). Był ktoś, kto robił za niego prawie wszystko, ale pewne rzeczy mężczyzna powinien załatwiać sam, a jedną z nich było golenie.Wiedział, że lady Sybil tego nie aprobuje. Jej ojciec nigdy w życiu sam się nie ogolił. Miał do tego odpowiedniego człowieka. Vimes protestował, że zbyt wiele lat patrolował nocą ulice, by pozwalać komukolwiek operować ostrzem w pobliżu własnego gardła. Jednak prawdziwym powodem, powodem niewypowiedzianym, było to, że nienawidził samej idei świata podzielonego na golących i golonych. Albo tych, co noszą błyszczące buty, i tych, co zdrapują z nich błoto. Za każdym razem, kiedy widział, jak Willikins składa jego ubranie, musiał tłumić przemożny odruch, by kopnąć w błyszczący tyłek kamerdynera jako obrazy dla godności człowieka.Brzytwa sunęła płynnie po nocnej szczecinie.Wczoraj byli na jakimś oficjalnym przyjęciu. Nie przypominał sobie, o co chodziło. Miał wrażenie, że całe życie spędza na takich imprezach. Figlarnie rozchichotane kobiety i hałaśliwi młodzi ludzie, którzy chyba stali na końcu kolejki, kiedy wydawano podbródki, i dla nich zabrakło. Jak zwykle, wracał przez mgliste ulice w paskudnym nastroju.Zauważył światło pod kuchennymi drzwiami, usłyszał rozmowy i śmiechy, więc wszedł. Był tam Willikins, a także staruszek, który palił w piecu, i główny ogrodnik, i jeszcze chłopak, który czyścił łyżki i rozpalał w kominkach. Grali w karty. Na stole stały butelki piwa.Przysunął sobie krzesło, rzucił kilka żartów i poprosił, żeby jemu też rozdać. Byli... serdeczni. W pewnym sensie. Ale w miarę postępów gry uświadamiał sobie, jak świat krystalizuje się wokół niego. Całkiem jakby stał się kółkiem zębatym w szklanym zegarze. Nikt się nie śmiał. Zwracali się do niego „proszę pana” i stale odchrząkiwali. Wszystko stało się bardzo... ostrożne.Wreszcie wymamrotał jakieś przeprosiny i wyszedł. W połowie korytarza zdawało mu się, że usłyszał komentarz, a po nim... cóż, może tylko śmiech. Ale mógł to być ironiczny chichot.Brzytwą ostrożnie manewrował wokół nosa.Ha... Jeszcze parę lat temu ktoś taki jak Willikins z trudem by go tolerował w kuchni. I kazałby mu przed wejściem zdjąć buty.Więc takie teraz jest twoje życie, komendancie sir Samuelu, myślał Vimes. Dla jaśniepaństwa – były gliniarz, który wżenił się w arystokrację, ale jaśnie pan dla całej reszty...Zmarszczył brwi, patrząc na swe odbicie w lustrze.Zaczął w rynsztoku, to prawda. A teraz doszedł do trzech posiłków dziennie, dobrych butów, ciepłego łóżka nocą i – jeśli już o tym mowa – także żony. Dobra stara Sybil... Chociaż ostatnio zaczyna rozmowy o zasłonach, ale sierżant Colon mówił, że to się żonom zdarza, chodzi o coś b...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]