Terry Pratchett - Świat Dysku - 27 - Ostatni Bohater, Ebooki, Świat dysku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Terry PratchettOstatni bohaterSandrze, Jo, Samowi i Joshowi.I pamięci Dana...Paul Kidby 2001PamięciStarego VincentaMiejsce, w którym toczy się akcja tej opowieści, jest światem spoczywającym na grzbietach czterech słoni, stojących na skorupie gigantycznego żółwia. Na tym polega zasadnicza zaleta kosmosu. Jest dostatecznie wielki, żeby pomieścić w sobie praktycznie wszystko. I w końcu zwykle rzeczywiście mieści.Ludziom wydaje się, że dziwny jest taki żółw długości dziesięciu tysięcy mil czy słoń na ponad dwa tysiące mil wysoki. To tylko dowodzi, że ludzki mózg jest słabo przystosowany do myślenia i prawdopodobnie powstał w celu chłodzenia krwi. Wierzy, że to rozmiar jest zdumiewający.Tymczasem w rozmiarach nie ma niczego dziwnego. Zadziwiające są żółwie, a słonie niemal oszałamiające. Kiedy jednak człowiek zobaczy już jakiegoś małego, ten wielki jest tylko kwestią skali. Fakt, że istnieje ogromny żółw, jest o wiele mniej dziwny niż fakt, że w ogóle jakiś istnieje.Przyczyny powstania tej opowieści są liczne i różnorodne. Jest wśród nich pragnienie ludzi, by dokonywać czynów zakazanych, jedynie dlatego że są zakazane. Jest też pęd do odkrywania cudownych nowych horyzontów i do zabijania tych, którzy żyją poza nimi. Są tajemnicze zwoje pism. Jest ogórek. Ale przede wszystkim jest wiedza, że pewnego dnia, całkiem niedługo, wszystko się skończy.„Trudno, życie płynie dalej” — mawiają ludzie, kiedy ktoś umiera. Ale z punktu widzenia osoby, która właśnie umarła, życie wcale już nie płynie. Akurat kiedy zmarły po latach prób i błędów zaczynał łapać, o co w tym chodzi, nagle traci wszystko z powodu choroby, wypadku lub — w jednym przypadku — ogórka. Dlaczego musi tak być, to jedna z nieodgadnionych tajemnic życia, wobec której ludzie albo zaczynają się modlić, albo naprawdę, ale to naprawdę się złoszczą.* * *Początek tej opowieści miał miejsce dziesiątki tysięcy lat temu, pewnej wietrznej, burzliwej nocy, kiedy płomyk ognia zsuwał się z góry w samym środku świata. Poruszał się skokami i szarpnięciami, jak gdyby niosąca go niewidoczna osoba zjeżdżała i spadała z głazu na głaz.W pewnym momencie linia ognia zmieniła się w fontannę iskier, zakończoną w zaspie na dnie szczeliny. Jednak ze śniegu wysunęła się dłoń ściskająca dymiącą, żarzącą się jeszcze pochodnię. Wiatr, popychany gniewem bogów i mający własne poczucie humoru, rozdmuchał płomień na nowo.Potem płomień nie zgasł już nigdy.* * *Koniec tej opowieści zdarzył się wysoko ponad światem, ale obniżał się coraz bardziej, spływając kręgami ponad starożytne i nowoczesne miasto Ankh-Morpork. Tam, jak głosi legenda, wszystko można kupić i sprzedać — a jeśli nie mają tego, czego człowiek akurat szuka, zawsze mogą to dla niego ukraść.Niektórzy mogą to nawet wyśnić...Stworzenie, szukające teraz w dole pewnego konkretnego budynku, było wyszkolonym bezcelowym albatrosem. Według ogólnie przyjętych norm, nie uważano go za zwierzę szczególnie niezwykłe[ 1 ]. Był za to bezcelowy. Prawie całe życie spędzał w serii leniwych podróży między Krawędzią a Osią, a jaki to może mieć cel?Ten ptak był mniej więcej oswojony. Jego obłąkane, paciorkowate oko dostrzegło już miejsce, gdzie — z powodów całkowicie dla niego niepojętych — można było znaleźć anchois. I kogoś, kto z pewnością usunie z jego nogi ten niewygodny walec. Albatros uznał to za całkiem niezły układ, z czego łatwo można wywnioskować, że albatrosy są jeśli już nie całkiem bezcelowe, to w każdym razie dość tępe.Zatem zupełnie niepodobne do ludzi.* * *Ludzkość podobno od niepamiętnych czasów śni o lataniu. Istotnie, źródła tych marzeń sięgają przodków człowieka, u których najczęściej występował sen o spadaniu z gałęzi. W każdym razie wśród wielkich snów ludzkości jest też ten o ucieczce przed parą wielkich butów z zębami. I nikt nie twierdzi, że musi to mieć jakiś sens.* * *Trzy pracowite dni później lord Vetinari, Patrycjusz Ankh-Morpork, stał w głównym holu Niewidocznego Uniwersytetu. Był pod wrażeniem. Magowie, kiedy już pojęli wagę problemu, potem zjedli obiad i pokłócili się o deser, potrafili rzeczywiście pracować całkiem szybko.Ich metodę poszukiwania rozwiązań, w ocenie Patrycjusza, można by zakwalifikować jako kreatywny zgiełk. Jeśli pytanie brzmiało: Jakie jest najlepsze zaklęcie, by zmienić tomik poezji w żabę? — jedyne, czego na pewno nie robili, to nie zaglądali do książki o tytule w stylu „Podstawowe zaklęcia płazie w środowisku literatury pięknej. Zestawienie porównawcze”. W pewien sposób byłoby to nieuczciwe. Kłócili się za to, stojąc kręgiem wokół tablicy; wyrywali sobie kredę i zmazywali fragmenty tego, co aktualny posiadacz kredy pisał, zanim jeszcze zdążył skończyć zdanie. Jednakże wszystko to jakoś działało.W tej chwili pośrodku sali stało coś dziwnego. Wykształconemu humanistycznie Patrycjuszowi przypominało wielkie szkło powiększające w ramie z jakichś śmieci.— Technicznie rzecz biorąc, wie pan, omniskop może zajrzeć wszędzie — tłumaczył nadrektor Ridcully, technicznie rzecz biorąc, przywódca wszelkiej znanej magii[ 2 ].— Doprawdy? Zadziwiające.— W każde miejsce w dowolnym czasie — mówił dalej Ridcully, zapewne w celu spotęgowania wrażenia.— Jakże to niezwykle użyteczne.— Wiem, wszyscy to powtarzają. Ale kłopot polega na tym, że ponieważ ta paskudna aparatura może zajrzeć wszędzie, strasznie trudno jest przez nią cokolwiek zobaczyć. W każdym razie cokolwiek wartego oglądania. Zdumiałby się pan, ile jest we wszechświecie różnych miejsc. I czasów też.— Na przykład dwadzieścia po pierwszej — podpowiedział Vetinari.— W istocie. Między innymi — zgodził się Ridcully. — Czy zechce pan spojrzeć?Vetinari zbliżył się ostrożnie i zajrzał w wielkie, okrągłe szkło. Zmarszczył czoło.— Widzę tylko to, co jest po drugiej stronie — oświadczył.— Bo jest nastawiony na tu i teraz, panie — wyjaśnił młody mag, który wciąż dostrajał urządzenie.— Aha. Rozumiem — rzekł Patrycjusz. — Mamy takie w pałacu. Nazywamy je ok-na-mi.— No... Ale kiedy zrobię o tak... — powiedział mag i przycisnął coś na ramie szkła — ...wtedy patrzy w drugą stronę.Vetinari spojrzał na własną twarz.— A takie nazywamy lus-tra-mi — oświadczył, jakby tłumaczył coś dziecku.— Nie sądzę — sprzeciwił się mag. — Z początku trudno się zorientować, co człowiek właściwie widzi. Pomaga, jeśli się podniesie rękę...Vetinari zerknął na niego groźnie, ale zaryzykował niewielkie skinienie.— Och... To ciekawe — przyznał. — Jak się nazywasz, młody człowieku?— Myślak Stibbons, panie. Nowy kierownik wydziału niewskazanych zastosowań magii. Widzisz, panie, cała sztuka nie polega na budowie omniskopu, bo to w końcu tylko rozwojowa wersja staroświeckiej kryształowej kuli. Trudno go zmusić, żeby widział to, co chcemy. Przypomina to strojenie struny...— Przepraszam, jakich zastosowań magii?— Niewskazanych — odparł natychmiast Myślak w nadziei, że uniknie kłopotu, atakując wprost. — Zdołamy chyba nastroić go na właściwy region. Zużywa sporo energii; może trzeba będzie złożyć w ofierze jeszcze jedną świnkę morską.Magowie zaczęli zbierać się wokół aparatu.— Czy można tym zajrzeć w przyszłość? — zainteresował się Vetinari.— W teorii, owszem, panie. Ale byłoby to wysoce... no niewskazane, rozumiesz, panie, ponieważ wstępne badania sugerują, że sam akt obserwacji prowadzi do kolapsu formy falowej w przestrzeni fazowej...Na twarzy Patrycjusza nie drgnął nawet mięsień.— Proszę wybaczyć, ale nie orientuję się w ostatnich zmianach w gronie profesorskim — powiedział. — Czy to pan bierze pigułki z suszonej żaby?— Nie, panie. To kwestor. Musi je brać, bo jest obłąkany.— Aha — mruknął. Tym razem jego twarz przybrała jakiś wyraz: wyraz człowieka, który z całą stanowczością nie mówi tego, co ma na myśli.— Panu Stibbonsowi chodzi o to — wtrącił Ridcully — że są miliardy miliardów przyszłości, które... tego... tak jakby istnieją, rozumie pan. Wszystkie są... możliwymi formami przyszłości. Ale najwidoczniej pierwsza, na którą się popatrzy, jest właśnie tą, która staje się przyszłością naprawdę. A może nie być taką, która się spodoba. O ile mi wiadomo, wszystko to wiąże się z zasadą nieoznaczoności.— A ona brzmi...?— Nie jestem pewien. To pan Stibbons zna się na takich sprawach.Obok przeszedł orangutan, niosący pod każdym ramieniem zadziwiająco dużo ksiąg. Vetinari spojrzał na węże ciągnące się od omniskopu przez otwarte drzwi na trawnik i dalej do... jak to się nazywa? Budynek Magii Wysokich Energii?Wspomniał dawne dni, kiedy magowie byli chudzi, nerwowi i sprytni. W tamtych czasach nie pozwoliliby, żeby jakaś zasada nieoznaczoności w ogóle na dłuższy czas zaistniała. Jeśli czegoś nie da się wyznaczyć, powiedzieliby, to skąd wiadomo, co człowiek robi źle? Coś, czego człowiek nie jest pewien, łatwo może go zabić.Omniskop zamigotał i pokazał śnieżną pustynię z czarnymi górami w oddali. Mag nazywany Myślakiem Stibbonsem wydawał się bardzo z tego zadowolony.— Mówiłeś chyba, że potrafisz go znaleźć tym czymś — przypomniał mu nadrektor.Myślak Stibbons uniósł głowę.— Czy mamy coś, co było jego własnością? Jakiś osobisty drobiazg, który zostawił gdzieś przez zapomnienie? Moglibyśmy to włożyć do rezonatora morficznego, podłączyć całość do omniskopu i namierzyć go bez problemów.— Co się stało z magicznymi kręgami i kapiącymi świecami? — zainteresował się Patrycjusz.— Och, używamy ich, kiedy nam się nie spieszy, panie.— Cohen Barbarzyńca, obawiam się, nie jest znany z zapominania rzeczy. Ciał... być może. Wszystko, co wiemy, to że zmierza do Cori Celesti.— Tego szczytu w samej osi świata? Po co?— Miałem nadzieję, że pan mi to powie,...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]