Terry Pratchett - Świat Dysku - 36 - Świat finansjery, Ebooki, Świat dysku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Terry PratchettŚwiat finansjeryPrzełożyłPiotr W. CholewaWydanie oryginalneTytuł oryginału:Making MoneyData wydania:2007Wydanie polskieData wydania:2009Ilustracja na okładce:Paul KidbyPrzełożyłPiotr W. CholewaWydawca:Prószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7www.proszynski.plISBN 978-83-7648-201-9Wydanie elektroniczneTrident eBookstridentebooks@gmail.comInformacja od autoraDługość spódnic jest miarą kryzysu państwa (str. 63) – autor zawsze będzie wdzięczny znanemu strategowi i historykowi wojskowości, sir Basilowi Liddelowi Hartowi, który w 1968 r. go poinformował o tej ciekawej korelacji. To może tłumaczyć, dlaczego od lat sześćdziesiątych minispódniczki nigdy nie wyszły z mody.Studenci historii metod obliczeniowych rozpoznają w Chluperze dalekie echo Ekonomicznego Komputera Phillipsa, zbudowanego w 1949 r. przez Billa Phillipsa, ekonomistę z wykształceniem inżynierskim, który stworzył imponujący hydrauliczny model ekonomii państwa. O ile nam wiadomo, żadne Igory nie były w to zaangażowane. Jedną z wczesnych maszyn można oglądać w londyńskim Muzeum Nauki, a kilkanaście innych stoi na wystawach na całym świecie, gdzie może na nie trafić ktoś zainteresowany.I w końcu, jak zawsze, autor wdzięczny jest Fundacji Brytyjskiego Dziedzictwa Dowcipów – za ich wysiłki i troskę o to, by stare dobre dowcipy nigdy nie umierały...Rozdział pierwszyCzekając w ciemności – Umowa zawarta – Człowiek wiszący – Golem w niebieskiej sukience – Zbrodnia i kara – Szansa robienia prawdziwych pieniędzy – Prawie złoty łańcuch – Żadnego okrucieństwa wobec lisów – Pan Bent pilnuje czasuLeżały w ciemności, strzegąc. Nie było sposobu mierzenia upływającego czasu ani też żadnej skłonności, by go mierzyć. Istniał taki moment, kiedy ich tu nie było, i zaistnieje moment... prawdopodobnie... kiedy znowu ich tutaj nie będzie. Będą gdzie indziej. Czas między tymi momentami nie był istotny.Ale niektóre popękały, a niektóre, te młodsze, zamilkły.Ciężar narastał.Coś trzeba było zrobić.Jeden z nich wzniósł swój umysł w pieśni.* * *To były ciężkie targi, ale dla kogo ciężkie? To istotne pytanie. Pan Blister, prawnik, nie potrafił udzielić na nie odpowiedzi, choć chciałby ją poznać. Kiedy jacyś goście interesują się przejęciem nieatrakcyjnego kawałka ziemi, może się opłacać opłacenie innych gości w celu przejęcia sąsiadujących działek, na wypadek gdyby goście od pierwszego przejęcia coś usłyszeli, być może od gości na jakimś przyjęciu.Ale tutaj trudno było zrozumieć, czego można by się dowiedzieć.Rzucił kobiecie po drugiej stronie biurka ostrożny uśmiech.– Rozumie pani, panno Dearheart, że na tym terenie obowiązuje krasnoludzie prawo górnicze? To znaczy, że wszelkie metale i rudy metali są własnością dolnego króla krasnoludów. Będzie pani musiała zapłacić mu znaczną dywidendę, jeśli zechce pani stamtąd coś wydobyć. Choć muszę zaznaczyć, że raczej nic pani nie wydobędzie. Mówi się, że to piasek i muł, aż do samego dołu, a jak rozumiem, ten dół jest bardzo daleko w dole.Czekał na jakąkolwiek reakcję, ale kobieta tylko na niego patrzyła. Błękitny dym jej papierosa unosił się spiralą pod sufit.– Jest też kwestia antyków – mówił prawnik, obserwując tyle z wyrazu jej twarzy, ile było widać przez dym. – Dolny król zadekretował, że cała biżuteria, zbroje, dawne obiekty klasyfikowane jako Mechanizmy, broń, naczynia, zwoje i kości, wydobyte przez panią z omawianego gruntu, podlegają opodatkowaniu lub konfiskacie.Panna Dearheart znieruchomiała, jakby porównując litanię Blistera z jakąś wewnętrzną listą. Po chwili zdusiła papierosa.– Czy jest jakiś powód, by przypuszczać, że którykolwiek z tych obiektów się tam znajduje?– Absolutnie żadnego – zapewnił prawnik z krzywym uśmieszkiem. – Wszyscy wiedzą, że mówimy tu o jałowym pustkowiu, ale król chce się zabezpieczyć przed tym, że to, co „wszyscy wiedzą”, okaże się nieprawdą. Jak często się zdarza.– Żąda dużo pieniędzy za bardzo krótką dzierżawę.– Pieniędzy, które skłonna jest pani zapłacić. Co wywołuje u krasnoludów pewną nerwowość, jak się pani domyśla. Rzadko się zdarza, by krasnolud rozstał się ze swoją ziemią, choćby na kilka lat. Zgaduję, że potrzebuje pieniędzy z powodu całej tej akcji z doliną Koom.– Płacę żądaną sumę!– W samej rzeczy, w samej rzeczy... Ale ja...– Czy on dotrzyma umowy?– Co do litery. Tu przynajmniej nie ma żadnych wątpliwości. W takich sprawach krasnoludy są bardzo dokładne. Pani musi tylko podpisać, i niestety zapłacić.Panna Dearheart sięgnęła do torebki i położyła na stole sztywny arkusz papieru.– To jest list bankierski na pięć tysięcy dolarów, które wypłaci Królewski Bank Ankh-Morpork.Prawnik się uśmiechnął.– Nazwa budząca zaufanie. W każdym razie tradycyjnie. Proszę podpisać w miejscach, które zaznaczyłem krzyżykami, dobrze?Przyglądał się, jak składa podpisy, a ona miała wrażenie, że wstrzymuje oddech.– Gotowe. – Przesunęła kontrakt po blacie.– Skoro atrament już wysycha na umowie dzierżawy, może zechce pani teraz zaspokoić moją ciekawość, madame?Panna Dearheart rozejrzała się po pokoju, jakby ciężkie regały skrywały mnóstwo ciekawych uszu.– Potrafi pan dochować tajemnicy, panie Blister?– Ależ naturalnie, madame. Naturalnie.Spojrzała na niego konspiracyjnie.– Mimo wszystko należy to mówić cicho – szepnęła.Przytaknął gorliwie, pochylił się i po raz pierwszy od lat poczuł na uchu oddech kobiety.– Ja też potrafię. To było prawie trzy tygodnie temu.* * *Pewne rzeczy, które można odkryć nocą na rynnie, bywają zaskakujące. Na przykład ludzie zwracają uwagę na ciche dźwięki – szczęk zasuwki w oknie, zgrzyt wytrycha – o wiele bardziej niż na dźwięki głośne, takie jak cegła spadająca na bruk czy nawet (bo w końcu to przecież Ankh-Morpork) krzyk.Istniały zatem głośne dźwięki, które były dźwiękami publicznymi, co z kolei oznaczało, że są problemem wszystkich – czyli „nie moim”. Ale ciche dźwięki rozlegały się blisko i sugerowały na przykład skradanie – były zatem pilne i osobiste.Starał się więc nie wydawać takich cichych dźwięków.W dole dziedziniec dyliżansów Głównego Urzędu Pocztowego brzęczał jak przewrócony ul. Obrotnica działała już całkiem sprawnie. Przybywały nocne dyliżanse, a nowy Überwaldzki Lotnik lśnił w blasku lamp. Wszystko szło, jak należy, i właśnie dlatego dla nocnego wspinacza szło nie tak, jak należy.Wspinacz wbił klucz ścienny w miękką zaprawę, przeniósł ciężar ciała, przesunął sto...Przeklęty gołąb! Zatrzepotał w panice, a wtedy druga stopa ześliznęła się, palce straciły chwyt na rynnie... Kiedy świat przestał wirować, odsunięcie spotkania z dalekim brukiem wspinacz zawdzięczał jedynie ściskanemu kluczowi ściennemu, który, tak naprawdę, był zwykłym płaskim gwoździem z poprzecznym uchwytem.Ściany nie da się oszukać, myślał wspinacz. Jeśli się zakołyszę, może zdołam sięgnąć dłonią i stopą do rynny. Albo klucz wysunie się z muru.No... dobra...Miał więcej kluczy i mały młotek. Czy uda się wbić jeden tak, by nie wypuszczać drugiego?Nad nim gołąb dołączył do swoich kolegów na wyższym parapecie.Wspinacz wcisnął klucz w zaprawę, wyjął młotek z kieszeni, a kiedy Lotnik ruszył, turkocząc i skrzypiąc, jednym potężnym ciosem uderzył. I zaraz upuścił młotek w nadziei, że ogólny gwar zamaskuje odgłos upadku. Sięgnął do nowego uchwytu, jeszcze zanim młotek dotarł do ziemi.No... dobra. A teraz... utknąłem?Od rynny dzieliły go niecałe trzy stopy. Świetnie. Powinno się udać. Przenieść obie dłonie na nowy uchwyt, rozhuśtać się ostrożnie, złapać rynnę lewą ręką... i powinienen się przeciągnąć nad przepaścią. Potem to zwykła...Gołąb był nerwowy. Dla gołębi to podstawowy stan istnienia. I tę właśnie chwilę wybrał, by sobie ulżyć.No... dobra. Poprawka: teraz obie dłonie ściskają bardzo śliski gwóźdź.Niech to...Wtedy, ponieważ nerwowość przebiega między gołębiami szybciej niż golas przez klasztor, zaczął spadać lepki deszcz.Są takie chwile, kiedy w głowie pojawia się myśl: „Gorzej już być nie może”... I wtedy z dołu dobiegło wołanie:– Kto tam jest?!Dzięki ci, młotku. Ale prawdopodobnie mnie nie widzą, myślał. Ludzie patrzą z dobrze oświetlonego dziedzińca, ich nocne widzenie jest w strzępach. Tylko co z tego? Wiedzą, że tu jestem.No... dobra.– W porząsiu, szefuniu, zaliczyłem wpadkę! – krzyknął.– Złodziej, co? – nadpłynęło pytanie z dołu.– Niczego nie tknąłem, szefuniu. Ale przydałaby mi się pomoc, szefuniu.– Jesteś z Gildii Złodziei? Gadasz jak oni...– Nie ja, szefuniu. Zawsze mówię do ludzi: szefuniu, szefuniu.Niełatwo byłoby spojrzeć w dół, ale dochodzące odgłosy sugerowały, że podchodzą stajenni i woźnice. To raczej nie pomoże. Woźnice większość złodziei spotykali na pustych traktach, gdzie zbóje rzadko tracili czas na dobre dla mięczaków propozycje w stylu „Pieniądze albo życie”. Kiedy więc któregoś złapali, radośnie łączyli zemstę ze sprawiedliwością za pomocą poręcznego kawałka ołowianej rury.W dole zabrzmiały jakieś pomruki i najwyraźniej osiągnięto porozumienie.– Zrobimy tak, panie Okradaczu Poczty! – zahuczał przyjazny głos. – Zaraz wejdziemy do budynku, jasne, i opuścimy ci linę. Lepiej się chyba nie da, co?– Pewno, szefuniu.Był to nieodpowiedni przyjazny ton. Był tak przyjazny, jak słowo „koleś” w zdaniu „Na mnie patrzysz, koleś?”. Gildia Złodziei płaciła dwadzieścia dolarów nagrody za żywego nieakredytowanego złodzieja. A istniało... och, jak wiele sposobów pozostawania żywym, kiedy zawloką tam człowieka i wyleją go na podłogę.Uniósł głowę. Okno mieszkania naczelnego poczmistrza znajdowało się wprost nad nim.No... dobra...Ręce i ramiona mu zdrętwiały i bolały równocześnie. Słyszał turkot wielkiej windy towarowej wewnątrz budynku, stuk prowadzącej na dach klapy, kroki na dachu. Poczuł linę opadającą mu...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]