Terry Pratchett - Trzy wiedzmy, !!! 2. Do czytania, ELITARNE KSIĄŻKI
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TERRY PRATCHETTTrzy WiedźmyOdwołania do dziel Shakespeare'a na podstawie:Makbet w przekł. Józefa PaszkowskiegoHamlet w przekł. Józefa PaszkowskiegoJak wam się podoba w przekł. Józefa UlrichaKról Henryk IV w przekł. Leona UlrichaSen nocy letniej w przekł. Stanisława KoźmianaKról Lir w przekł. Józefa PaszkowskiegoSonet 18 w przekł. Stanisława BarańczakaOsoby: trzy czarownice, a także królowie, sztylety, korony, burze, krasnoludy, koty, duchy, widma, małpy, bandyci, demony, lasy, następcy, trefnisie, tortury, trolle, wirujące sceny, ogólna radość oraz wrzawy wielorakie.Huczała wichura. Błyskawice raz po raz kłuły ziemię, niby nie¬zręczny skrytobójca. Grom przetaczał się tam i z powrotem - po ciemnych, chłostanych deszczem wzgórzach.Noc była czarna jak wnętrze kota. Można by uwierzyć, że wła¬śnie w taką noc bogowie przesuwają ludzi niczym pionki na sza¬chownicy losu. Pośród tej burzy żywiołów ogień migotał pod ocie¬kającymi krzewami kolcolistu jak obłęd w oczach łasicy. Oświetlał trzy przygarbione postacie. Kiedy zabulgotał kociołek, ktoś zaję¬czał przeraźliwie:- Rychłoż się zejdziem znów? Zapadło milczenie.Aż w końcu ktoś inny odpowiedział tonem o wiele bardziej zwyczajnym:- Myślę, że dam radę w przyszły wtorek.***Przez bezdenną otchłań kosmosu płynie gwiezdny żółw Wielki A’Tuin, niosąc na grzbiecie cztery ogromne sło¬nie, dźwigające na barkach ciężar świata Dysku. Maleńki księżyc i słońce krążą wokół nich po skomplikowanych orbitach, powodujących zmiany pór roku. Nigdzie indziej we wszechświe¬cie nie zdarza się, by słoń musiał przesunąć nogę, zwalniając dro¬gę dla słońca.Być może, nigdy nie uda się wyjaśnić, dlaczego właściwie tak jest. Może Stwórca wszechświata znudził się typowymi problemami nachylenia osi, albedo i prędkości obrotowych. I postanowił cho¬ciaż raz się zabawić.Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że bogo¬wie tego świata nie grają w szachy - i tak jest istotnie. Nie mają do¬statecznej wyobraźni. Bogowie wolą proste, okrutne gry, gdzie Nie Osiągasz Transcendencji, ale Trafiasz Prosto w Otchłań. Kluczem do zrozumienia wszelkiej religii jest fakt, że dla boga najlepszą zabawą są Węże i Drabiny z nasmarowanymi tłuszczem szczeblami.To magia spaja świat Dysku - magia generowana jego obrota¬mi, magia przędzona jak jedwab z pierwotnej struktury egzysten¬cji i zszywająca rany rzeczywistości.Wiele z tych nici kończy się w Ramtopach, górach ciągnących się od zamarzniętych ziem wokół Osi poprzez długi archipelag aż do ciepłych mórz, w nieskończoność przelewających się nad Kra¬wędzią w przestrzeń.Pierwotna magia strzela niewidzialnymi iskrami pomiędzy jednym szczytem a drugim i uziemia się w górach. Ramtopy dostar¬czają światu większości magów i czarownic. W Ramtopach liście na drzewach poruszają się, chociaż nie ma wiatru. Wieczorami głazy wychodzą na przechadzkę.Czasami nawet ziemia wydaje się żywa.***A czasami także niebo.Burza naprawdę dawała z siebie wszystko. Miała swoją wielką szansę. Przez całe lata wędrowała po prowincji, wy¬pełniając pożyteczne prace jako szkwał, nabierała doświadczenia, nawiązywała kontakty, od czasu do czasu zaskakiwała niczego nie podejrzewających pasterzy albo łamała młode dęby. A teraz wolne miejsce w pogodzie dało jej okazję, by się wykazać. Rozbudowywa¬ła rolę w nadziei, że zauważy ją któryś z wielkich klimatów.To była dobra burza. Cechowała ją godna uwagi żywiołowość i pasja. Krytycy zgodnie oceniali, że jeśli tylko nauczy się panować nad swymi gromami, będzie w najbliższych latach burzą wartą zobaczenia.Lasy huczały oklaskami, pełne mgieł i zerwanych liści.W takie noce, jak już wspomniano, bogowie rozgrywają gry inne niż szachy. Grają losami ludzi i tronami królów. Nie wolno zapominać, że zawsze oszukują, do samego końca...Po wyboistej leśnej drodze pędził powóz. Podskakiwał gwał¬townie, gdy koła trafiały na korzenie drzew. Woźnica poganiał za¬prząg, a rozpaczliwe trzaski bata zgrabnie akcentowały ryk hura¬ganu nad głową.Za nim... bardzo blisko za nim i coraz bliżej... mknęli trzej zakapturzeni jeźdźcy.W takie noce dokonują się złe uczynki. Dobre również, ma się rozumieć. Ale ogólnie rzecz biorąc, głównie te złe.***W takie noce czarownice wyruszają w świat. No, może nie całkiem w świat. Nie lubią obcej kuchni, nie są pewne wody, a w dodatku szamani stale zajmują im leżaki. Ale dzisiaj zza porwanych chmur wyłaniał się księżyc w pełni, szarpane wiatrem powietrze pełne było szeptów i bardzo wyraźnego posmaku magii.Na swej polanie w lesie rozmawiały czarownice. - We wtorek mam przypilnować dzieciaka - oświadczyła jed¬na z nich. Nie nosiła kapelusza, a tylko burzę siwych loków, tak gęstych, że przypominały hełm. - Najmłodszego naszego Jasona. Ale może być piątek. Pospiesz się z herbatą, skarbie. Gardło mi zaschło na wiór.Najmłodsza z trójki westchnęła i chochlą przelała trochę wrzątku z kociołka do imbryka.Trzecia czarownica poklepała ją przyjaźnie po ręku.- Ładnie to powiedziałaś - zapewniła. - Musisz jeszcze popra¬cować nad zgrzytaniem. Mam rację, Nianiu Ogg?- Zgrzytanie zawsze się przyda - zgodziła się czym prędzej Niania Ogg. - Widzę, że Mateczka Whemper, niechodpoczywawspokoju, dobrze cię wprawiła w zezie.- Przyzwoity zez - przyznała Babcia Weatherwax.Najmłodsza, nosząca imię Magrat Garlick, uspokoiła się wy¬raźnie. Żywiła wielki szacunek dla Babci Weatherwax. W całych Ramtopach było wiadome, że panna Weatherwax rzadko kiedy bywa z czegoś zadowolona. Jeśli stwierdziła, że to przyzwoity zez, to oczy Magrat zaglądały pewnie w dziurki nosa.W przeciwieństwie do magów, którzy najbardziej ze wszystkie¬go lubią skomplikowaną hierarchię, czarownice nie dbają o usta¬loną strukturę rozwoju kariery zawodowej. Każda z nich sama de¬cyduje, czy przyjąć do siebie jakąś dziewczynę i po śmierci prze¬kazać jej swój teren. Czarownice nie są z natury towarzyskie, przy¬najmniej wobec innych czarownic, i z pewnością nie mają żadnych przywódczyń.Babcia Weatherwax była najbardziej szanowaną ze wszystkich przywódczyń, których nie miały.Magrat lekko drżały ręce, kiedy parzyła herbatę. Oczywi¬ście, czuła się zaszczycona, ale i zdenerwowana, że przypadło jej zacząć pracę wioskowej czarownicy pomiędzy Babcią i -z drugiej strony lasu - Nianią Ogg. Sama wpadła na pomysł, by utworzyć miejscowy sabat. Miała wrażenie, że tak będzie bar¬dziej... no... bardziej okultystycznie. Ku jej zdumieniu, dwie cza¬rownice zgodziły się, a przynajmniej nie odmówiły zbyt stanow¬czo.- Rabat? - zdziwiła się Niania Ogg. - A po co nam wspólny rabat?- Jej chodzi o sabat, Gytho - wyjaśniła Babcia Weatherwax. - No wiesz, jak za dawnych lat. Spotkanie.- Potupiemy? - spytała Niania Ogg z nadzieją.- Żadnych tańców - uprzedziła Babcia. - Nie przepadam za tańcami. Ani śpiewami, ani nadmiernym podnieceniem, ani za¬bawą z różnymi maściami i tym podobnie.- Dobrze ci zrobi takie wiście - oświadczyła z zachwytem Nia¬nia.Magrat była trochę rozczarowana w kwestii tańca i zadowolo¬na, że nie zdradziła jednego czy drugiego pomysłu, który jej cho¬dził po głowie. Sięgnęła po przyniesione z domu zawiniątko. To był jej pierwszy sabat i postanowiła, że wypadnie jak należy.- Może ktoś ma ochotę na słodką bułeczkę? - zaproponowała.Babcia dobrze się przyjrzała, zanim odgryzła pierwszy kęs. Każda bułeczka miała symbol nietoperza na wierzchu. Oczka nie¬toperzy Magrat zrobiła z rodzynek.***Powóz przebił się między drzewami na skraju lasu, wje¬chał na kamień, przez moment jechał na dwóch kołach, wyprostował się wbrew wszelkim prawom równowagi i po¬gnał dalej. Jednak wyraźnie zwolnił. Hamowało go zbocze.Woźnica stanął na nogi, w stylu powożących rydwanami, od¬garnął z czoła włosy i wpatrzył się w mrok. Nikt nie mieszkał u pod¬nóża samych Ramtopów, a jednak widział przed sobą światło. Dzię¬ki wszystkiemu, co łaskawe... To naprawdę światło. Za jego plecami w dach powozu wbiła się strzała.***Tymczasem król Verence, władca Lancre, dokonywał od¬krycia.Jak większość ludzi - w każdym razie większość ludzi w wieku poniżej sześćdziesiątki - Verence nie dręczył swego umy¬słu rozważaniami, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. Jak więk¬szość ludzi od samego zarania dziejów zakładał, że w końcu wszyst¬ko samo się jakoś ułoży.I - jak większość ludzi od zarania dziejów - był teraz martwy. Leżał u stóp schodów w zamku Lancre, ze sztyletem w plecach.Usiadł i stwierdził ze zdumieniem, że kiedy ktoś, o kim chciał¬by myśleć jako o sobie, siedział, coś bardzo podobnego do jego ciała pozostało w pozycji leżącej na podłodze.To całkiem dobre ciało, uznał, po raz pierwszy oglądając je z zewnątrz. Zawsze był do niego przywiązany, choć musiał przy¬znać, że w tej chwili sytuacja uległa zmianie. Było potężnie i do¬brze umięśnione. Dbał o nie. Wyhodował mu wąsy i długie fali¬ste włosy. Pilnował, żeby dostarczać mu wielu zdrowych ćwiczeń na świeżym powietrzu i dużo czerwonego mięsa. A teraz, kiedy ciało bardzo by mu się przydało, akurat go zawiodło. A raczej opuściło.W dodatku musiał jakoś ustosunkować się do stojącej tuż obok wysokiej, chudej postaci. Skrywała się pod czarną szatą z kaptu¬rem; jedna ręka, wysunięta spomiędzy fałd i ściskająca wielką ko¬sę, zbudowana była z kości.Kiedy człowiek już umrze, pewne rzeczy rozpoznaje instynk¬townie.WITAM.Verence wyprostował się na pełną wysokość, a raczej to, co by¬łoby pełną wysokością, gdyby ta jego część, do której określenie takie mogłoby się odnosić, nie leżała teraz na podłodze oczekując przyszłości, w której jedynie słowo „głębokość" byłoby na miejscu.- Jestem królem, zechciej pamiętać - powiedział. BYŁEŚ, WASZA WYSOKOŚĆ.- Co? - warknął Verence.POWIEDZIAŁEM: BYŁEŚ. NAZYWA SIĘ TO CZASEM PRZE¬SZŁYM. WKRÓTCE SIĘ DO NIEGO P...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]